Do Aniołka chodziło się rano. W zimie to było tak rano, że jeszcze ciemno. Szliśmy z Nadstawnej, przechodziliśmy przez park koło starej elektrowni i dochodziliśmy do przycupniętego parterowego domu z niebieskawymi ścianami.
Szerokie, niskie drzwi, dwie pary – tak przynajmniej to pamiętam. Duże drewniane zewnętrzne i małe wewnątrz. Od progu dwa solidne stopnie schodów w dół. Może ta ciemność zapamiętana wzięła się właśnie z tego.
Piekarnia “Aniołek” w Biłgoraju, z historią sięgającą aż 1932 roku
Sam Aniołek siedział gdzieś w głębi. Miałem może 4 lata, nie pamiętam jak wyglądał. Ale tego zapachu nie zapomnę nigdy. Zapachu okrągłego posypanego makiem chleba, zapachu chałek, zapachu paluchów z żółtawego ciasta, maleńkich bułeczek, kapuśniaczków, razowego chleba, którego wtedy nie cierpiałem. I zapachu lekko podduszonej cebuli. Tak pachniało w piekarni, gdzie patrzyliśmy na wszystko jak przez mgłę. Mgłę z mąki i gorącego powietrza.
Czasem mi się śni, że trzymam w dłoniach tamten cebularz od Aniołka. Pamiętam ciasto z chrupiącą ale jasną skórką. Pamiętam kolor cebuli, coś między złotem o rozjaśnioną, zgniłą zielenią, gdzieniegdzie na brzegach sczerniałą od żaru starego pieca. Maku nikt nie żałował, to były grube ziarna, nie wiem skąd, ale po głowie łazi mi przymiotnik „aż soczyste”.
Tak pachniało w piekarni, gdzie patrzyliśmy na wszystko jak przez mgłę. Mgłę z mąki i gorącego powietrza…
W myślach sięgam po masło i smaruję brzegi. Dwa maźnięcia i odłamujemy kawałek. Kto by miał cierpliwość posmarować cały cebularz. Boże mój, gdyby obok znalazła się jeszcze wołowa szynka z tamtych czasów, soczysta i pachnąca. Kroiłem ją sobie w solidne grube plastry. Potem je na szerokie pasy, każdy jedna trzecia plastra, tak by w ustach mieć solidny kawał wołowiny, posmarowany masłem kawałek cebularza i mak.
Pamiętam, że masłem lubiłem smarować tylko brzegi. Miękki cebulowy środek wyjadało się na końcu sam. Bez niczego. Już nic więcej nie napiszę dziś bom głodny i wzruszony.
Zbigniew Kmieć