W kuchni pachnie rybami i wre praca kolektywna. Mama obiera śledzie i podaje Mani. Ta zaś kroi je w romby albo w makaronik i przekłada cebulą, którą drobno kroi przyjezdny Fin Janne. Ma już oczy czerwone jak u królika. Paula z drugiej strony stołu blisko kuchni trze marchew na grecki sos. Ciekawe, czego doda w tym roku? Papryki? Chili? Curry? W półmisku piętrzy się usmażona ryba.
(…)
Janne jest urokliwy, serdeczny. Zachowuje się jak dzieciak. Moje panny też. Dobrze, że Paula przylgnęła do nas. Siedziałaby teraz w Warszawie w pubie z palantami jakimiś i piła piwo. A tak, może się napić tutaj. I mogę też ją przytulić, jak mama.
— Paula, Mania, Janne — chcecie piwa? Otworzyć wam?
Każde dostaje szklaneczkę piwa i każde z nich przytulam. Łaszą się i odwzajemniają. Janne szczególnie. Jest wdzięczny za akceptację, za zaproszenie, za nastrój. Jest bardzo rodzinny.
— Byliście u pani Ani?
— Tak — odpowiada on. — Tak, byliśmy wszistkie, ale ich nie biło w doma, więc Tomas powiedział, żebi zwalić drewno na …
— Na podwórko — powiedziała Paula.
— I co?
— I już! Janne wyraźnie był z całej akcji zadowolony. Podobało mu się spiskowanie i cała ta zabawa w „Niewidzialną Rękę”.
— Mamcik, a oni mają co jeść na święta? — to pyta Maria, moja córka.
— Nie wiem. Chyba nie, ale ona mi warknęła, że u niej nie ma Gwiazdki.
— Rozumiem ją — mruczy Paula. — Ale jeść trzeba.
— Zrobimy kosz i już! Mamo, przynieś puste słoiki. Zaraz zapakujemy śledzie i rybę. Jest tego jak dla wojska… Wieczorem babcia ma robić pasztet, to też się go dołoży. Ja mogę upiec ciasto. I będzie!
Jakie to łatwe! Po prostu, podzielić się! W wielu domach jest dużo jedzenia. Przejadamy sie. Jest kult żarcia.
Kosz został spakowany. Jeszcze kawa, cukier, jakieś babci przetwory: ogórki, grzybki, dżemy… Teraz poczekamy na pasztet.(…)
Śledzie już gotowe. Jedne na półmiskach, inne w słoikach. Ryba po grecku, w tym roku z odrobiną kuminu i innym niż zwykle przecierem pomidorowym, też leży już gotowa. Wszystkiego musi być dużo.
— Dzieciaki, teraz idźcie sobie, a ja i babcia zajmiemy się pasztetem.
— Cześć wszystkim! — zagrzmiało od progu. Tomasz wszedł roześmiany — Głodny jestem!
— Gosiu, zrób Tomkowi kanapkę albo co tam, a ja muszę pójść do spiżarni po mięso.
Tomasz siedział, jadł i opowiadał o tym, co robił i z kim gadał na „śledziku” w nadleśnictwie. Miał dobre wieści o wykupie leśniczówki i polowanie się udało. Obwiązał się ścierką i zaofiarował do krojenia mięsa.
— To ja nie jestem potrzebna? — spytałam.
— Siadaj, wyjmiesz kości z zajęczyny — odpowiedział. — Ale najpierw nalej nam po maluchu. Basinku, napijesz się ziołówki?
— Tak, poproszę. Malutko. O, zakąsimy gorącymi skwarkami. U nas w domu jak Bronia robiła przetwory ze świniaka, zawsze smażyło się duże skwarki i kładło na chleb. Jeszcze gorące. Mama, znaczy babcia Bronia wypijała zawsze do tego kieliszek mrożonej wódki. Jak żył dziadek Michał, to on nalewał wszystkim. Sobie, mamie i masarzowi, który przychodził robić przetwory. I mówił: Na dobre zdrowie! Na trawienie i apetyt! Siulim! — Co to „Siulim”? — zapytałam.
— Toast żydowski. Adoptowany później na salony. To, siulim! Na dobre zdrowie, na trawienie i apetyt!
Siedzieliśmy w kuchni. Tomasz kroił pieczone mięso i kręcił przez maszynkę. Mama poprzedniego dnia upiekła i udusiła je rano. Zająca, mięso i podroby, wszystko osobno. Teraz to, co zmielił Tomasz, łączyła w dużej misce, mieszając i sypiąc przyprawy. Ma opaskę na czole i okulary na nosie. Co chwila spogląda na nas i uśmiecha się. Później kieruje wzrok do miski, jakby ten uśmiech wkładała do pasztetu. Śmieszny mój Gnom. Teraz zaczyna się coś, czego jeszcze nie widziałam. Tomasz już rozpalił piec chlebowy, tę część pieca, w której przed wojną piekło się chleb. Rozgarnął równo węgle i wkłada formy z pasztetem. Każda stoi w większej, wypełnionej wodą.
— Czemu tak? — pytam mamę.
— Nie wiem! Moja mama tak robiła i było świetnie. Nie zadaję sobie pytań. Skoro tak to robiła i było dobrze, znaczy jest O.K.
Proszę. Żadnych wątpliwości. Tradycja i już!
Gadamy sobie, ja zmywam, a pasztet pachnie. Ziołami, gałką muszkatołową, mięsem… Za oknem już wieczór i mróz. Sporo gwiazd i księżyc. Wiem, bo poszłam za Tomaszem na werandę po drzewo. Zamykam za nim drzwi, bo ma zajęte ręce. Jest tak pięknie! Powietrze kryształowe, zimne i orzeźwiające po kuchennym cieple. Z ust leci mi para. Nie czuję chłodu. Jestem rozgrzana i ciut zmęczona. Taka szczęśliwa, że tu jestem! Że wszystko robimy razem, że dzieci są…
Rano byłyśmy u Karolaków z kondolencjami. Pogrzeb będzie dopiero po świętach. Przykro im. Szczególnie staremu, że Czesia musi przez święta leżeć w kostnicy. Uprosili, żeby to była nasza, przykościelna, a nie szpitalna kostnica. Jest mróz… Tam zanieśli choinkę i stroiki świąteczne. Wypiliśmy po kieliszku wódki za zmarłą i uściskaliśmy się wszyscy. Ciężkie mają święta.
– No, dziewczynki, jadę nakarmić psa i za pół godziny wracam robić karpia. A wy, co? Do pierogów i uszek?
— A może przygotuj go u siebie? U nas i tak widzisz, jaki rejwach.
— Dobrze, Basiu. Wracam z przygotowanym karpiem za półtorej godziny.
Nasza młodzież już wstała. Kończyli piec struclę dla Anny „ Wrony”, nakarmili Kaśkę, zjedli śniadanie i właśnie zmywali.
— Tu mam taki mniejszy, owalny pasztet, to zabierzcie go do kosza dla pani Ani — mówi Gnom. — A co potem?
— Idziemy do niej, potem do lasu na spacer, chyba że jesteśmy potrzebni? — odpowiadają moje anioły.
— Nie, idźcie sobie — mama uśmiecha się i pyta mnie — A ten… Wiktor?
— Chyba właśnie przyjechał. — odpowiadam, patrząc na podwórze.
Tam w tumanie śniegu zaparkował ze świstem zielony samochód.
— Mamo! — Marysia ma oczy jak słoiki — To ten Wik?
— Tak — spuszczam wzrok i wychodzę na podwórze.
— Cześć! Dobrze trafiłeś! To tu!—wołam wesoło.
— Cześć Gosiu! Mapa wspaniała. Jechałem jak po sznurku. Ale tu pięknie u was!
— Poznaj moją mamę: Mamo, to Wiktor. — Wik ucałował mamy dłoń, schylając się nisko. — …i moje dzieci: Marysia, Paula i Janne może ciut nie mój, ale jednak. Chodź, pokażę ci twój pokój.
Później siedliśmy w kuchni, bo ja i mama lepimy pierogi. Powoli pyrkoczą grzyby w wielkim garnku. Pachną na cały regulator, cudownym prawdziwkowym aromatem. Wiktor chłonie mnie i mamę wzrokiem.
— Mogę coś robić?
— Proszę posiekać grzyby — Gnom postawił przed Wiktorem parującą miskę grzybów z zupy. — Tylko niech przestygną. Proszę je wystawić na chwilę na werandę.
Robota szła nam leniwym, domowym tempem. Gadaliśmy o różnych rzeczach, a ściślej Wiktor okazywał ciekawość wszystkim. Siekał grzyby precyzyjnie i widać było, że przynosi mu to dziecięcą radość. Co chwila pytał mamę czy dobrze.
Zadzwonił telefon. Odebrałam.
— Mamo. Janusz z tatą pytali, czy mogą skorzystać z naszej uprzejmości.
— Zapraszałaś ich. Są przewidziani. To ile nas będzie w końcu?
— Jedenaścioro? Tak. Jedenaścioro.
– No i świetnie! – powiedziała mama…
Małgorzata Kalicińska