Przy drodze. Pamiętam bardzo upalny dzień. To było w okolicach Jawora. Pewnie sierpień. Mieliśmy wtedy wszyscy po naście lub po dwadzieścia parę lat. Ja miałem 18. Wakacyjni hippisi. Szliśmy drogą aż pomarańczową od słońca.
W nogach mieliśmy ucieczkę przed skinującą Legnicą a w żołądkach dokuczliwe vacuum. Najpierw szliśmy wśród ściernisk, potem próbowaliśmy żuć cukrowe buraki. To żucie nie redukowało głodu, za to wydatnie zwiększało podciśnienie w żołądku. Nie wspominam o wrażeniach smakowych, które skutecznie usunąłem z pamięci. No czasem mi się śnią i nie jest to sen przyjemny. Potem trafiliśmy na pole kapusty. Też przemilczmy. Zanim dotarliśmy do indiańskiej wioski, gdzie żołnierze nakarmili nas pieczonym w ogniu boczkiem i napoili piwem – naprawdę indiańską wioskę organizowali żołnierze – wytęskniliśmy się dziko za przydrożnymi drzewami owocowymi. Skąd je wziąłem do tej swojej tęsknoty.
Teraz znam ich tyle, z setek dróg mitteleuropy. Ale wtedy? Wtedy chyba najbardziej lubiłem dwie czereśnie z Branwi. Stały tuż za starym gościńcem. Po prawej stronie asfaltówki na Chrzanów. Wzdłuż tej asfaltówki paśliśmy krowy. Czasem wchodziło się na nie, częściej zrywało się owoce stojąc na ziemi, czasem dziadek zwyczajnie odrąbywał gałąź.
Teraz, w środku zimy, oddałbym chyba nawet zöltveltliner ászu od Imrego Kalò byle tylko poczuć te słońce i skosztować tych malutkich owoców, zwykle jedliśmy je pospiesznie zanim dojrzały, ścigając się z własnym apetytem i szpakami. Dziesięć lat temu stały te drzewa jeszcze, czy stoją do teraz, nie wiem.
Prawie jedenaście lat temu kosztowałem też po raz ostatni poziomek rosnących na zboczach starego gościńca. Pamiętam ten dzień. Jechałem stopem z Biłgoraja do Lublina. Trafiłem po drodze na gorajski rynek. Był początek lipca, upał. Kilka dni po finale mistrzostw świata. Brazylia wygrała 2:1 z Niemcami. W Goraju na rynku, stał autobus do Janowa, przez Branew. Co się będę telepał do Lublina pomyślałem. Odwiedzę dziadków, pospaceruję sobie. Po dwudziestu minutach idę, w spiekocie i kurzu, duszno, nie przez przełazki, jak dziecko, ale od tyłu od strony tytoniowych suszarek i stodół. Mijam sad, gdzie nie ma już jabłonki pod którą w sierpniu 1971 roku moi rodzice świętowali swoje wesele.
Nie ma wielkiej czereśni, na którą nawet po owoce rosnące na najniższych gałęziach trzeba było włazić na drabinie. Nie ma ulęgałek, nie ma rzadko rodzącej koszteli, nie ma leszczyn przy piędziowym płocie. Nie ma złotej ni szarej renety. Są niewielkie drzewka bardzo słodkich wiśni posadzone pod koniec lat osiemdziesiątych, są resztki tamtorocznych truskawek.
W domu nie było nikogo. Posiedziałem na progu i poszedłem dalej. Na stary gościniec. Czereśnie, poziomki. Spacer w strone starego cmentarza, wielka pełna wtedy jeszcze niedojrzałych owoców malinówka. Zdziczałe wiśnie przy makowskim dole. W strone Sap rośnie ogromna gruszka. Skąd mi się gruszka wzięła w lipcu nie wiem, może to spacery różne skleiły się ze sobą jak lepkie od owoców palce. Jaki to był cudny spacer, pełny schylania się, sięgania, naginania gałęzi. Rozglądania się. Pełny soku z dojrzałych intensywnych owoców, pełnych wspomnień, skojarzeń. Jedzonych do bólu brzucha i otumanienia zmysłów.
Ile to było lat temu, gdy paśliśmy krowy, gdy bawiliśmy się rzucaniem niedojrzałych jabłek. A później ta ziemia starego gościńca, pachnąca roztartymi poziomkami, gliną, piachem i lessem, rozgrzanymi w słońcu kamykami, świerkami z sąsiedniego lasu, pachnąca piękną dziewczyną. Oj jak ja bym taką jedną zaprosił tam teraz na spacer. Jakbym sobie usiadł patrząc na dalekie dachy, na wielkie dęby przy polnej drodze na Godziszów. I na nią bym patrzył, łapczywie jak na te piękne poziomki. No ale z planem tym zaczekamy przynajmniej do wiosny. Tamtego lipca zaś ruszyłem dalej, przez Sapy, w kierunku Goraja. Chmury zebrały się szybko. Ciemno się zrobiło w momencie, lunęło tak, że przemokłem calutki, przemokły moje plany i moje kontakty skrupulatnie notowane w pięknym kalendarzu, który dostałem w prezencie od zaprzyjaźnionego basisty. Kartki po prostu się skleiły a potem rozpłynęły. Ja też prawie się rozpłynąłem. Siedziałem na błotnistej miedzy. I kuliłem się z każdym uderzeniem pioruna. Nie trafiły. Do Goraja doszedłem wraz z wodą, która w tamtym kierunku spływała, by wpaść do Białej Łady, a potem Tanwią do Sanu. Nic kurde balans nie załatwiłem. Do Lublina nie dotarłem, przemokłem a byłem szczęśliwy, tą szczeniacką radością małolata biegającego po deszczu. W rynku w Goraju można było wtedy napić się piwa janowskiego. Nie ma go już. Wtedy było, a może tylko chciałbym żeby wtedy było w tej knajpie. A może tylko piłem perłę lubelską. Przecież to był czas zanim przekląłem ten browar i tą korporację, co haniebnie zamknęła mi browar w Zwierzyńcu i co wykosiła z rynku browar z Janowa. A janowskie piwo, pamiętam je jeszcze z dębowych beczek, miałem kilka lat, gdy kosztowałem go w sklepie mojej prababki w czasie odpustu w Dzwoli. Jak ja bym chciał ten smak poczuć. Tą gorycz, tą słodycz, tą jęczmienną kwaskowatość. Ten chłód… Ale nie o piwie. Teraz też mam taką sentymentalną drogę owocową. Końcem sierpnia łażę sobie czasem na piechotę z Topolna do Gruczna. Po drodze śliwki, kosztele, dziesiątki jabłek których nie znam. A w lipcu, świtem podkradam z takiej jednej posesji czereśnie. Wcale się tego nie wstydzę. Mgła sunie znad Wisły, wilgoć ciągnie od źródełek św. Rocha, ptaki drą się niemiłosiernie na cmentarzu, wschodzące słońce nieśmiało liże mnie po łapach, a ja jestem szczęśliwy, że są jeszcze przydrożne owocowe drzewa, że można się czasem cieszyć jak dziecko.
Zbigniew Kmieć
Od redakcji. Tekst ukazał się na kultowym już blogu Zbyszka, 20 stycznia 2013 roku.