Czy można dobrze zjeść w Biłgoraju? Nie ukrywam, że szykowaliśmy się na Restaurację Sitarską, gdzie byliśmy kilka lat temu. Na śledziu z cebulką w oleju lnianym, pierogu biłgorajskim z patelni, żurku sitarskim, rewelacyjnych pierogach z cielęciną, wreszcie gęsi z racuszkami gryczanymi. Mniam.
Wyprawa do Biłgoraja wciąż budzi we mnie dreszcze emocji. Tam zobaczyłem „Radosne” i „Żałosne”, tam piłem wodę ze studni Marii Magdaleny. Tam zdarzyło się mi uczestniczyć w produkcji „Podróży kulinarnych Roberta Makłowicza”. Tam pić cudowną żurawinówkę ze wsi Gromada, tam poznałem smak piroga biłgorajskiego, tam wreszcie szukałem śladów Singera i była to wzruszająca wyprawa, którą opiszę w innym miejscu. Wspomnienia Więc kiedy zdarzyło mi się być w Biłgoraju, wybuchły wspomnienia. Także wspomnienia smaków z Sitarskiej. Ale, zawsze chłonny nowych – spytałem o dobrą restaurację, z dobrym, jak Bóg da, regionalnym jedzeniem. A barszcz solski jedliście – zapytał nas Waldemar (co za zbieg okoliczności). Otóż Waldemar, zdrobniale Waldek też lubi regionalne smaki, lubi nawet rozsmakować się w tradycji. – No to jedźcie do Soli – powiedział. Na rozdrożu jest knajpa. Co za knajpa – rozmarzył się głośno.
10 tysięcy wiader spirytusu
Jechałem do Soli jak na skrzydłach. Dlaczego? Dlatego, że wcześniej nazywała się Olędrów. Tak, Olędrów, założyli ją bowiem osadnicy z Fryzji. Późniejsza nazwa albo pochodzi od strumyka lub od mających się tu mieścić magazynów soli, sprowadzanych z Wieliczki. W 1726 r. były tu 3 karczmy, w 1784 r. wybudowano na pustkach gromadzkich dworek. Ale to jeszcze nic. W XIX w. istniała tu ordynacka gorzelnia, w której w 1896 r. wyprodukowano 10 000 wiader spirytusu ziemniaczanego. Był także browar, w którym w tym samym roku wyprodukował 2 000 wiader piwa. Dlaczego nie ma maszyn deportacyjnych, ja tam chcę już. W okresie międzywojennym dzierżawił wioskę Józef Kiełczewski, który wraz z prof. Tadeuszem Vetulanim z Poznania badał naturę koników biłgorajskich. Wspomnijmy jeszcze kościół przerobiony z cerkwii z ołtarzem przerobionym ze Świętych Wrot z ikonostasu. I znajdujący się tam obraz św. Michała – do którego mam sentyment przez nieistniejącą kolegiatę św. Michała (farę) w Lublinie.
Na rozdrożu
Na rozdrożu Zajazd na Rozdrożu rzeczywiście mieści się na rozdrożu. Ogólnie, wrażenie dojmującej pustki. Na parkingu dwójka chłopak z dziewczyną w zdezelowanym Golfie GTI. Stoją, on daje w gaz, dziurawy tłumik warkoli jak zabytkowy Ursus. Ale co tam, idziemy do środka. A w środku Francja Elegancja – obrazy na ścianach, na górze pensjonat. Przy bocznym stoliku zakochani. On trzyma ją za kolanko jedną ręką, drugą je. Kelnerka ze znawstwem zachwala potrawy. W tym słynny barszcz solski. Co to takiego? – To nasz barszcz, dokładnie rosół na święconce bielony zakwasem, tak się gotuje od lat. Ale mamy także rosół z gęsi z kołdunami. Po 6 zł. No poezja.
Akcja M. zamówiła rosół, ja słynny barszcz solski. Czekanie umilał rozwój akcji przy sąsiednim stoliku. Z głośników sączyła się nastrojowa muzyczka. Wniesiono dania. Rosołek w bulionówce, barszcz w porządnym, głęboki talerzu. I co? Rosołek był smakowity, ale kołduny zwyczajne. Zwyczajne, jak zwyczajna kiełbasa. Za to mój barszcz – był marzeniem. Za takim barszczem tęskniłem, odkąd porzuciłem rodzinną Galicję. Po pierwsze ugotowany na porządnym rosole z kaczki. Po drugie kraszony porządnym zakwasem, który tu w Soli robi się po solsku. Po trzecie, w barszczu było dużo porządnej wiejskiej kiełbasy, wędzone żeberko, boczuś. Och!
Ale najważniejszy był ser. Solony i podsuszany. Zwany tu dzieżkowym, od dzieży, w której jest ubity i zalany masłem. Albo suszony w płóciennych woreczkach. W gorącym barszczu delikatnie się rozpuszczał, jego smak harmonijnie łączył się ze smakiem zakwasu. Nie ma byka, to najlepszy barszcz (żur) w całym powiecie, ba w całym województwie lubelskim. Jadę tam jeszcze raz. Podekscytowani na całego, ileż bardziej niż sąsiedzi – zamówiliśmy drugie. M. – „Solę po parysku” (9 zł za kg) – co za zbieg okoliczności z nazwą, ja „Kotlet schabowy po zamojsku” (13 zł) bez dodatków. Ale kelnerka nakusiła mnie na kapustę zasmażaną, wziąłem pół porcji za 2 zł. I miała rację. Sola po parysku była świeżutka. Po parysku, czyli uprzednio posypana solą i pieprzem, potem mąka, jajko i panierka. A mój schabowy? Tak ci on był po zamojsku, jak ja z Zamościa. Po zamojsku to schab naczosnkowany, posypany majerankiem, zawinięty w rulon, w środek dane masło, panierowany dwa razy i smażony. Ten był w czosnku i majeranku zaledwie, a może lepiej schabowy po biłgorajsku tu podawać, czyli panierowany w mące gryczanej. Mniam. A kapusta była boska, delikatnie zasmażona, z mąką, masełkiem, cudowności wielkiej. Tyle korespondencji z Soli, bo już mnie ssie w żołądku. Dobrze, że do wielkanocnego żurku wrzuciłem ser. Ach! Wrócę do Soli nie raz, nie dwa. Warto.
Waldemar Sulisz