Przy moim świątecznym stole zazwyczaj siedzą tłumy. Niby tylko nasza czwórka, ale to nieprawda. Obok mnie mama, choć nie żyje już ćwierć wieku, zawsze jest z nami, bo przepis na barszcz jest jej. To ona krzyczała, że za grubo buraki obieram, że nie tak kroje jak trzeba, że taką gorącą wodą się ich nie zalewa, bo się nie ukiszą. Że skórkę chleba na zakwas trzeba ułożyć i wrzucić kilka ząbków czosnku, kawałek chrzanu i coś tam jeszcze. Mówiła – słój odstaw w ciepłe miejsce, ale nie na piec, bo się kolor zmieni.
Co roku, gdy na pachnącym zakwasie gotuję wigilijny barszcz, w głowie słyszę jej zdenerwowany głos, aż mi łzy do niego kapią. Tęsknię za tym, czego nigdy nie miałam. Świątecznej radości. Szczęścia i spokoju, który obiecują świąteczne reklamy. Ożywają wspomnienia obudzone wszystkimi zmysłami. Przygotowania świąteczne zawsze były pełne napięć i emocji. Ledwo trzymane pod przykrywką, często fruwające po kuchni emocje zapadały na całe życie w pamięci.
Obok mamy, siedzi kolejny duch – ciocia Wicia i jej miodownik – oryginalny przepis z Wołynia, puszysty i pachnący szczęściem utraconym. Jest też oczywiście teściowa i jej mazurek kajmakowy, a jak sił starczy, to i makowiec. Z mężczyzn niestety tylko tata, bo on jedyny z całej rodziny gotował. Jego bigos był najsmaczniejszy: bogaty w najlepsze mięsiwa. Długo gotowany, pełen prawdziwków i suszonych śliwek. Są też z nami matki moich przyjaciółek i zupełnie nowe znajome.
W każdym kęsie przełykamy traumy. Jedna większa od drugiej, bo głównie przy świątecznych stołach, a jeszcze wcześniej w czasie gotowania snują się rodzinne historie. Mieszając kolejne kostki masła, ubijając kopy jaj wysłuchiwałam historii o głodowaniu i cierpieniu w obozach pracy III Rzeszy, które będą mnie prześladować całe życie – stąd do dziś obsesja jedzenia i podświadomy strach przed głodem.
Opowieści betlejemskie nie wzruszały mnie tak bardzo, jak ta o tacie, który pytał babcie czy jeszcze kiedyś w życiu naje się do syta chleba. Opowieści o terrorze ukraińskim musiały poczekać na kilka głębszych kieliszków. Na trzeźwo nie odważali się by do nich wracać. Ale zawsze wracali, a ja słuchałam z przerażaniem, choć wiedziałam, że nadejdzie moment ulgi, gdy wagony bydlęce powiozą ich w końcu do Niemiec, by pracować tam, jak niewolnicy przy budowie wielkich Niemiec. Ciężkiej pracy się nie bali, mordów tak.
Siedzi też trauma powojenna. Jeszcze większy głód po powrocie do kraju, czyli na poniemieckie gospodarstwo na zalanych Żuławach. Tam najbardziej tęsknili za obozową, ale codzienną kromka chleba z margaryną. Na szczęście Niemiec zostawił dużo książek, przy których można się było ogrzać. Trauma taty chodzącego pieszo do odległej szkoły, gdzie, jako nastolatek, dopiero uczył się pierwszych literek. Jego walka ze wstydem i straconym dzieciństwem, moja trauma z jego pijaństwem.
Stoły ciężkie, zastawione po brzegi przysmakami. Tymi tradycyjnymi i dodanymi w trakcie emigracji. W jedzeniu zapieczone są emocje i uczucia, które trudno wyrazić słowami. Przysmakami chce się zrekompensować to, co zostało zabrane: majątki na Wołyniu, dzieciństwo wojenne, przesiedlenie na znienawidzone poniemieckie resztki. A głownie brak ciepła i czułości, których okaleczeni wojną rodzice nie potrafili mi przekazać.
Odeszła mama i ciocie. Rozproszyła się rodzina, bo traumy, które odziedziczyliśmy były zbyt silne. Wielu kuzynów nie udźwignęło ciężaru. Zgubieni w nowym świecie nie potrafili kontynuować starej sagi ani własnej historii. Inni wciąż gdzieś szukają czegoś na emigracji.
W moim londyńskim domu nigdy nie gotowałam z synami żurków ani bigosów. Serwowałam sterfraje i curry bez martyrologii. Czy powinnam im była wpoić moje polskie tradycje? Nie wiem. Zwiążą się z kobietami z innych kultur i religii i zasiadać będą przy innych stolach. Mam nadzieje, że lżejszych, choć równie smacznych.
Alina Frymorgen