Do ostatniego okruszka, czyli o recyklingu też. Pamiętam, że na wakacyjnej stołówce raz w tygodniu był serwowany na kolację bigos – taki dziwny, bo ze słodkiej kapusty, z pomidorami i jeszcze z „czym lodówka bogata”. Trafiało tu wszystko, co było mięsne i nie zjedzone przez gości stołówki. Nie, nie żeby niedojadki z talerzy – te codziennie zabierał pan dla swoich świnek. Pamiętam wóz i beczkę na resztki. To co nie poszło w obiadach, albo też bywało nietknięte na półmiskach, bo ktoś nie tykał kiełbaski, serdelka czy kotleta. To wszystko, łącznie z pomidorami które też czasem wracały do kuchni w całości, było zamrażane, a w sobotę wskakiwało do kapuchy. Pół dnia się gotowało i na kolację było gorące danie. Smaczne!
Dzisiaj oczywiście to rzecz nie do pomyślenia, bo staliśmy się tak wybredni, przeczuleni na podobne zachowania, że ręce opadają a sanepid natychmiast zamknąłby taką stołówkę. Wielu ludziom wydaje się, że jakikolwiek produkt z „wczoraj” nie nadaje się do zjedzenia, a już dotknięty dłonią, bez gumowej rękawiczki albo widelcem nie wyparzonym w 150 stopniach zafunduje natychmiast sepsę. Nie zafunduje. To niepotrzebna histeria.
Latami nasze babcie, mamy, gospodynie, kucharki tak właśnie szanowały jedzenie – zjadało się wszystko, a co zostało zagosdpodarowywało się, a to do pasztetu, bigosu, pierogów czy zupy „śmiećki”.
Mieszkam na wsi – u nas też obowiązuje recykling czyli segregacja odpadów, ale worki z napisem BIO, nie mają tu racji bytu. Wszelkie biologiczne resztki albo lądują w kompoście, albo (kości i resztki ryb, mięsa) pod dużym drzewkiem za drogą gdzie są odbierane bezpośrednio przez wygłodniałe zwierzaki – bezpańskie psy, koty, sójki. Godzina góra trzy i miejsce pozostawienia owych resztek świeci pustką. No, znacznie gorzej mają miastowi, w małych mieszkaniach ciężko znaleźć miejsce dla pięciu pojemników. Prawda. Ciężko też znieść zapachy „bio”. 8 lat temu, gdy wyjeżdżaliśmy z Siwym z Korei Pd, już w ich sklepach AGD stały do kupienia urządzenia do liofilizacji odpadków BIO. To niewielkie kompostowniki domowe, wielkości pół pralki (w pionie) do której wrzuca się domowe odpadki. Tam w komorze są mielone na drobno i poddane fermentacji specjalnymi bakteriami. Za tym liofilizacja. Po tygodniu, z dolnej szuflady wysypuje się suche fusy. I albo zostawia w specjalnym miejscu przy śmietniku (odbierają służby miejskie i oddają ogrodnikom miejskim) albo wywozi się do rodziców, na wieś. Mądre, ale u nas tego nie widziałam. Oszczędność wody każe jednak korzystać ze zmywarek, a myślenie o górach śmierdzących śmieci (w tym te słynne już „zmieszane”) też nakazywałoby myśleć o takim kompostowniku. Choć jednym na piętrze w bloku czy jakoś tak…
Wracając do ostatniego okruszka, to też warto myśleć o zakupach w aspekcie niedosytu, bo lepiej kupić mniej niż więcej produktów psujących się szybko. Każda z nas ma w spiżarni produkty suche, które w razie „ojej, nie mam niczego na obiad” będą podstawą szybkiego dania typu makaron aglio olio, rizotto z czymkolwiek co tam stoi w spiżarence (ja mam zazwyczaj jakąś dyżurną puszkę groszku i słoiczek karczochów – bo uwielbiam risotto z karczochami, albo rozdrabniam suszone grzyby i mam risotto z grzybami), bo prawdę mówiąc zatrważająca jest ilość jedzenia, którą beztrosko wywalamy. A lekarze mówią, że wszyscy jesteśmy przejedzeni i przekarmieni, przebiałczeni i często jednak niedożywieni tym, co zdrowe czyli świeże warzywa i owoce. Zwłaszcza my, ludzie w …bardzo dojrzałym wieku. W naszej diecie musi być „mądrze, odżywczo” zamiast „dużo i pychaśnie”. A to nadciśnienie (sól), a to cukrzyca (węglowodany i cukry), a to nadwaga (wszystkiego za dużo). Wiem sama po sobie jak trudno mi przyszło nauczyć się, gdy już zostaliśmy z Siwym sami bez dzieci – gotować MAŁO. Tylko dla nas. Nagle musiałam kupić bardzo małe garnuszki żeby w nich gotować małe porcje wszystkiego, a i tak często po obiedzie zaglądamy do nich i Siwy mówi: – O, to mamy obiad na jutro, dokroisz więcej ogórka (fasolki, marchewki czy sałaty) i już! Śmiałam się kiedyś, gdy moja teściowa dla siebie i teścia obierała dwa… DWA niewielkie ziemniaki. Robiła cztery małe kotleciki na dwa dni! Nie wyrzucała jedzenia NIGDY! Wojna i okupacja ją tego nauczyła, oszczędności. Gdy była już wdową, starą, półślepą kobietą nadal lubiła sama robić zakupy, ale towarzyszyła jej moja córka, czuła wnuczka, opiekunka i pomocnica. Dzisiaj Moja Basia mieszka w Australii. Żyją tam z mężem, „Aussie” i trójka dzieci (dwoje jego z pierwszego związku, wychowują do spółki z ich biologiczną mamą, a do tego mają własną córeczkę). Żyją na niewysokim poziomie, oboje pracują, nie mają willi z basenem ale wiążą koniec z końcem dzielnie. Basia mówi, że oszczędnego życia, liczenia każdego grosza, rozważnego kupowania i gospodarowania nauczyła ją babcia Jasia. I właśnie tak trzeba dzisiaj żyć, rozważnie i oszczędnie gospodarować każdym niemal okruszkiem. Tak jest przyzwoiciej i uczciwiej wobec Natury i wobec siebie. Amen!
Małgorzata Kalicińska