Fotografuję na wstecznym biegu. Utrwalam historię, ale nie wszystkie jej tomy, tylko mały wycinek, który w mistyczny sposób upomina się o mnie.
Nie interesują mnie szklane wieżowce, wielkie areny i ciekawe architektonicznie świątynie zbytku. To nie mój świat. Na szczęście dla mnie historia biegnie w odwrotnym kierunku. Spotykamy się tak na wspólne zdjęcia w połowie drogi, niczym dwie przyjazne armie – ja z aparatem, a ona bez tarczy. Jakby wiedziała, że jej krzywdy nie zrobię. Czuje się wówczas ponownie dzieckiem.
Fotografuję w czasie niespełnionym, na ziemi niczyjej. Zbliżam się do rodziców i opowieści, jakie snuła przy huczącym piecu babka. Żyję tamtym życiem. Urodziłem się na wsi, zanim połknęło ją słynące z małolitrażowych samochodów miasto. Od dziecka szukałem dla siebie innej perspektywy. Większość wolnego czasu spędziłem siedząc na wysokim, rosnącym przed domem drzewie. Stamtąd widziałem świat, którego na co dzień nie było: łąki po drugiej stronie rzeki młyn, w którym pracował dziadek i kominy fabryk w tajemniczym mieście. Jego apetyt odmierzał kolor autobusów, które zatrzymywały się przed domem. Najpierw były niebieskie PKS-y, potem jeżdżące dziewięć minut po godzinie, czerwone ikarusy. Gdy zacząłem jeździć do szkoły autobusem, ważnym dla mnie odkryciem stał się świat uciekający za oknami. To był pierwszy etap świadomego kadrowania. Wczesnej fascynowało mnie światło załamujące się stawie i odkręcający głowę widok ze szczytu drzewa.
Chętnie wracam do mojego miasta w poszukiwaniu tamtego czasu. Z jednej strony jest on stracony, z drugiej, zaczarowany tysiącem znaków, które wciąż są widoczne. Pociąga mnie ta łamigłówka. Tłumaczy historię, jednocześnie tworząc nowe szarady. Chętnie je rozwiązuję, bo nie jestem już dzieckiem. Poznałem tragiczną opowieść o Bielsku- Białej, jej wielokulturową przeszłość i powojenne zrównanie do wspólnego mianownika. Drzewo zamieniłem na bibliotekę, a bibliotekę na Internet. Wiem jakim poruszać się kluczem. Zawsze fascynowało mnie czym jest kreska między Bielskiem i Białą. Czy to historii odejmowanie, a może znak nierówności? Oba te człony dzieli płynąca przez środek miasta rzeka. Jej brzegi są inne, ale pod makijażem łuszczącego się tynku, można zgłębić ich tożsamość.
Świat wypełniony jest kadrami. Są niewidzialne, choć składa się z nich bez wyjątku każda przestrzeń. Kadrujemy otwartym okiem przez ograniczające je kości czaszki, przez ramki okularów, przez szybę w autobusie, wreszcie przez obiektyw. Pod powiekami wyświetlają się nam sceny, które za chwile się zdarzą, albo te, które rozegrały się dawno temu. Fotograficznie żyjemy pomiędzy czasem przeszłym i przyszłym. To co zostaje na kliszy lub matrycy jest wypadkową. My jesteśmy zaledwie optycznym sitem.
Często słyszę pytania – dlaczego fotografujesz w czerni i bieli? – Dlaczego wszystko na twoich zdjęciach jest tak odrapane i brzydkie? – Dlaczego drwisz z postępu i kłaniasz się gruzom? Zazwyczaj nie odpowiadam. Ale każda reguła ma swój wyjątek. Czerń i biel nie są dla mnie wyłącznie kwestią stylistyki. To powrót do dzieciństwa, do czasów gdy w rogu pokoju, na wsi oddalonej od niewielkiego miasta, stał telewizor. Nazywał się Szmaragd. On uznawał tylko dwa ekstremalne kolory. W ten sposób interpretował świat i karmił moją wyobraźnię. Zredukowanie tęczy do czerni i bieli nadawało widzeniu pewną szczerość spojrzenia (to moja teoria). Dziecko nie zna podstępu i fałszu. Jest zielone, jak w moim przypadku mogła to sugerować nazwa telewizora. Widzi świat w czerni i bieli. Fotografując, staram się zawsze pielęgnować te wartości.
Aparat upomina mnie, gdy zaczynam błądzić w dorosły sposób. To czy fotografie Bielska- Białej, wykonane w 2015 roku są brzydkie, jest wyłącznie kwestią subiektywnego odbioru. Dla mnie są piękne. Dają mi poczucie łączności z tamtym czasem – przynależności szczepowej i osobistego skutku wynikającego ze zbiorowej przyczyny. Nie wszyscy musimy powielać turystyczny wizerunek matecznika. Dla mnie takie fotografowanie rodzinnego miasta jest szukaniem dawno odciętej pępowiny.
Teraz coś o technice. Płytka głębia ostrości pozwala skupić się na istocie tych poszukiwań. Nasze oczy widzą podobnie, gdy koncentrujemy się na szczegółach. Reszta się rozpływa. Ważne jest miejsce, gdzie zgodnie z prawami optyki, na siatkówce pojawia się bodziec. Tak samo jest z matrycą aparatu. Wczesnej tak było z kliszą. Trójwymiarowość takich zdjęć pozwala mi też podwójnie myśleć. O historii i o sobie. Widzę łuszczące się liszaje kamienicznych fasad, ale jednoczenie czuję mrugające w środku, kolorowe plazmy. Jestem pomiędzy, a aparat jest dla mnie jak złoto, przewodnikiem. Moją wieś połknęło miasto. Pozacierały się granice między przestrzenią i ludźmi. Czerwone autobusy jeżdżą znacznie częściej, a naprzeciwko mojego domu wyrosły pawilony handlowe. Chętnie przyjeżdżam z Londynu do Bielska-Białej. Wychodzę wtedy na polowanie i zajadam jego tkankę pełnymi garściami. Choć brakuje mi wysokich drzew i dziecięcego zawrotu głowy, wiem że tamto widzenie świata gdzieś w środku przetrwało. Dziś pozwala mi z aparatem podróżować w czasie, i to pod każdą szerokością geograficzną.
Bogdan Frymorgen