Wzięłyśmy wiadro i pędem nad rzekę, po ryby. Stary Wróbel jest rybakiem i ma „papiery” na połów ryb w Biebrzy. Potem odstawia je gdzieś do spółdzielni. W czwartki o siedemnastej przybija do swojej (naszej!) wsi i tam sprzedaje je „swojakom”, bo potem jest piątek i się pości. Oczywiście wszystkie chłopy we wsi chodzą normalnie na ryby z wędkami, a jakże, i łowią jakąś drobnicę, ale Wróbel wie, że te duże ryby i tak pójdą. A jeszcze w żniwa?
Nad Biebrzą, fot. Wikipedia
Na brzegu stoją już Irenka z siostrą i babcia od Adamskich oraz Lucyna, zawsze nadąsana córka sołtysa. Właśnie zajechał koniem Sławek, syn Wróbla. Zazdroszczą mu we wsi dzieciaki. Taki mały, ma 10 lat, jak my wszyscy, a już mu ojciec pozwala koniem powodować!Szczególnie jak wszyscy od Wróblów też żniwują… Zza zakrętu rzeki widać już łódź Wróbla i zaraz na wozie pojawią się ryby. Podpatrujemy, jakie są te duże, bo drobiazg przesypują wiadrami. Ryby majtają ogonami, niektóre jeszcze żywe, to je Wróbel zgłusza, żeby „po bożemu było”, bo ryby, choć do jedzenia, nie można zamęczać… Adela tak nas wyuczyła przez te lata, jakie ryby brać, że jesteśmy już znawczyniami. Rok temu i jak byłam tu w ferie zimowe, chodziłyśmy z nią wybierać, a teraz w żniwa same „gosposiujemy”.
Wybrałyśmy pięknego jazia, małego sumka, szczupaka, dwa duże liny, pięć okoni i garść drobnicy. W domu mamy niespodziankę, bo Władzik dał nam za lizaki i dropsy trochę minogów, które wyciąga z błota, koło swojej stodoły. Te minogi to są jak węże – śliskie okropnie. Trudno je łapać w tym szlamie. Ale do gotowania smaku na zupę są dobre i nie śmierdzą bagnem wcale.
Wracamy. Teraz już niespiesznie, bo i tak jak nasi przyjadą, to najpierw się rozładują, napoją konia, a my w tym czasie zdążymy już wstawić ryby do sieni i zacząć robić kolację. Potem Adela natnie pokrzyw i weźmiemy się za patroszenie. Surowe ryby i raki zawsze nakrywa się pokrzywami. Nie lubię patroszenia, ale rosół z rybek bardzo lubię… Po kolacji siedzimy z Adelą i skrobiemy ryby. Znów jest kupa śmiechu, bo bierzemy do ust rybie pęcherze, takie śliskie i okrwawione, i nagryzamy. Trzaskają wtedy, a z ust zwisa taki flaczek, fuj! Ela, najstarsza z nas, córka Adeli, co żniwowała ze starszymi, mówi, że jesteśmy obrzydliwe i jak powie we wsi, co robimy, to żaden chłopak nie będzie chciał się z nami całować!
W piątek wieczór Adela po żniwowaniu zaczyna robić ten rosół. To my napaliłyśmy w piecu! Same! Do żeliwnego garnka, takiego dużego, co się w nim świńskie ziemniaki zawsze gotują, nalałyśmy już wody, dodałyśmy cebuli, marchewkę liścia laurowego, ziarna pieprzu i ziela. Zawsze mi się mylą – pieprz i ziele angielskie, bo stoją w takich samych słoiczkach i są bardzo podobne. Adela ma na misce sprawione małe rybki – te liny i okonki, i minogi. Wszystko wrzuca do osolonego wrzątku. Musimy teraz lecieć na pastwisko po krowy, a za ten czas smak się zrobi. Krowom się nie spieszy. Pod studnią piją leniwie, bo na pastwisku mają takie oczko wodne, więc nie są specjalnie spragnione. Woda ze studni jest smaczniejsza, no i zimna, przyjemna w upale. Potem na podwórko przychodzi Adela z Elą. Biorą małe stołeczki („kuśtyki” na nie mówią) i siadają koło krów. Dziś nie dadzą mi doić, bo ja za wolno doję, ale tak to robię to często. W Warszawie żadna moja koleżanka tego nie umie! Czołami zapierają się w krowią „słabiznę” i doją szybko i zręcznie. Mleko pieni się w czystym wiadrze, a potem stygnie w metalowej bańce spuszczone do studni. Rano będzie na zupę i dla żniwiarzy, na pole i do zsiadłego… W gliniaku dużo jest jeszcze zsiadłego. Adela zrobi twaróg!
Rybny smak już pachnie na całą sień. Chłopy myją się pod studnią, więc my z Adelą szybko do kuchni, bo Danka już obrała i wstawiła ziemniaki. Teraz Adela sitem wyjmuje rozgotowany drobiazg rybny i kładzie na miskę dla psa. Do garnka ze smakiem wrzuca duże ryby ładnie pokrojone na porcję. Garnek stawia na mniejszej fajerce, żeby zupa „nie szalała”,
bo ryby się rozlecą. Pół godziny. Tyle, żeby nakryć stół pod dużą lipą na podwórku.
Usiąść i czekać.
Cykanie z łąk za stodołą już jest inne. Wieczorne. Powietrze gorące jeszcze, ale wilgotne od biebrzańskich rozlewisk. Słychać, jak we wsi porykują krowy, szczekają psiska, bo już wszyscy w domu, więc zaraz dostaną michę. Trzaskają drzwiczki chlewów. Z tataraków słychać kumkanie, rechoty żab, jakieś pimkania zwierzaków błotnych, a nas – siedzące na schodach dziewczynki, źrą komary. Wieś cichnie, bo za chwilę wszyscy siądą do kolacji spracowani i głodni.
Ela i mama niosą już miskę parujących ziemniaków ze skwarkami i wazę z rosołem. Na dużym półmisku odcedzone, delikatnie położone są kawałki gotowanych ryb. To nic, że mają ości. Gospodarz mówi, że to temu, by przy rybie nie spieszyć się i jeść dostojnie. Najpierw rosół z ziemniakami. Żółty jest i ma oczka, jak taki niedzielny z kury. Pachnie, posypany koperkiem i pietruszką. Pierny też, bo za dużo pieprzu wsypałyśmy. Syn Adeli śmieje się, że to dobrze, bo trzeba będzie popijać. Nocą pod tą naszą lipą siedzą zmęczeni żniwiarze, piją podpiwek, piwko, czasem ciutkę bimbru i cieszą się, że jutro sobota, że nie pada, że wszystko zwiezione do stodoły.
Małgorzata Kalicińska, fragment książki “Życie ma smak”