Mniej

Od zawsze jemy, żeby odżywić organizm. Ale diabeł dał kubeczki smakowe i szlag trafił całą prostotę, zmieniła się w ideologię i teraz już nie odżywiamy się, ale trwa w najlepsze festiwal obżarstwa. W krajach zamożnych oczywiście. Bo jedzenie ma boski smak!
Oglądam wiele programów o jedzeniu. Od restauracyjnych rewolucji, przez jakieś wycieczki kulinarno-krajoznawcze, po idiotyzmy w stylu „Człowiek kontra jedzenie”, w którym kretyn jeździ po Stanach i wbija w siebie gigantyczne porcje czegoś (megapizze, megakotlety, megakiełbasy) w knajpach, w których porcje są wielkie, jak dla Guliwera. Po co? Kilka programów dalej, zaliczam dokumenty filmowe o dramacie naszych czasów – chorobach cywilizacyjnych które fundujemy sobie dogadzając kubkom smakowym. Najgorsze z nich, to hipertensja, cukrzyca i opasłość czyli otyłość już nie tylko zwyczajna, ale dramatycznie wielka, przekraczająca kolejno 100 kilo, 200 kilo, 300 kilo…

Programy podróżnicze pokazują jak radosne objadanie się bywa piękne, pachnące i ciekawe. Uliczne knajpki wabią, kraje, które do niedawna cierpiały głód (Korea Pd, Wietnam, Kambodża) dzisiaj wyzwolone z owej biedy sięgają po najlepszą pocieszajkę – uliczne jedzenie. I o ile mogę to zrozumieć w tych krajach, to w świecie w którym od lat znakomicie się dzieje, nadal trwa obżeranie się jako nagroda, frajda, chwilowa radość. W amerykańskich restauracjach wymieniono zastawę stołową na większą i serwuje się kolosalne porcje. Rozmiar XXL wszystkiego. Ulice w krajach turystycznych proponują jedzenie co krok, nie poradzisz nic – ślina cieknie i chcesz, nie chcesz, kupujesz, bo widzisz coś nowego, pysznego, ciekawego. Jesz.

Książek kucharskich dzisiaj multum, mód i nowych sposobów łaskotania podniebienia potrzeba nowych, bo ludzie się już znudzili tym, co dotychczasowe, chcą wciąż nowych podniet. Kuchnia fusion i molekularna to już nuda, jedzenie w całkowitych ciemnościach albo podwieszanie stołu dźwigiem 20 metrów nad ziemię to jakiś wciąż nowy bodziec. Dekadencja. Oglądałam film o Hiszpanie, mistrzu kuchni molekularnej. To był dla mnie straszny film o tym, jak wiele jedzenia marnuje się w takiej kuchni, żeby na talerzu wielkości hektara pojawiła się kupka czegoś, co nie smakuje sobą, jest dziwaczne a przygotowane technologią… kosmiczną, za cenę dziesięciu obiadów. Po co ? Żeby rozgonić kulinarną nudę? Bo nie po to, żeby ODŻYWIĆ.

I znów skok na telewizyjny kanał z grubasami. Doktor Nowzaradan próbuje odchudzić kolejnego samobójcę ważącego ćwierć tony. Zmniejszył mu żołądek operacją bariatryczną, ale gość jest jak narkoman, nadal się obżera i już zdążył rozepchać żołądek wielkości orzecha włoskiego, bo kompletnie nie rozumie, co to znaczy „jeść mało” i nie rozumie, że za chwilę zażre się na śmierć. Meksyk, Stany Zjednoczone, Anglia, to kraje o ogromnej ilości ogromnych grubasów. Zwłaszcza dzieci. To są ludzie chorzy i na utrzymaniu sąsiadów, społeczeństwa, bo sami nie mogą pracować, więc siedzą na socjalu, który wystarcza im na śmieciowe żarcie i którym się zajadają na śmierć. Aberracja? Tak. I rzeczywistość.

Dla własnego spokoju przeskakuję na polski kanał z filmem „Pora umierać” z Danutą Szaflarską, która na filmowe śniadanie wypija kubek herbaty i zjada kromkę chleba z masłem. Prywatnie też tak było, wiem to z wywiadu. I już. NIC więcej. Czytam zalecenia lekarzy – im jesteśmy starsi tym powinniśmy mniej sobie dogadzać, lepiej się odżywiać, co nie znaczy bogato. Odwrotnie – skromniej, mniej, wówczas może będziemy zdrowsi jako dziadkowie i babcie?

Nasi przodkowie nawet we dworach i pałacach nie jadali na co dzień bażantów z kasztanami. Kasza, mleko, żytnie chleby, miód, w sezonie owoce, w zimie kiszonki i podmarszczone jabłka, orzechy. I MAŁO.
Sama będąc miłośniczką kuchni powtarzam sobie – mniej, Małgoś, mniej. Nie cuduję już, staram się nie zajadać, ale ODŻYWIAĆ, czego wszystkim nam życzę. Zwłaszcza dzieciakom.

Małgorzata Kalicińska

Fot. archiwum Autorki

Dodaj komentarz