Frymorgen o Kazimierzu

W cyklu Rozmowy na Prowincji Waldemar Sulisz rozmawia z Bogdanem Frymorgenem, autorem albumu “Kazimierz”, w którym między słowami ukryte są niewidzialne obrazy. Premiera 10 grudnia 2018 w Żydowskim Muzeum Galicja.

Czy w Twojej rodzinie ktoś fotografował?

Jedynym człowiekiem w mojej rodzinie, który przez moment fotografował, był mój brat, który na komunię dostał Smienę 8. Pamiętam magię małych obrazków, ustawiało się w tym aparacie bardzo prymitywnie wszystkie parametry i zdjęcia wychodziły na chybił trafił. Przez to miały swoją magię. Wychodziły, jakby były już stare. Jakby ktoś je zrobił 50 lat wcześniej. Najbardziej mnie fascynowały ustawienie, których trzeba było dokonać na obiektywie.

Masz ten aparat?

Wyobraź sobie, że do dziś mam go w Londynie. Kiedy wyjeżdżałem z Polski, „ukradłem” go bratu i on sobie leży w szufladzie. To jeden fotograficzny ślad w rodzinie. Oprócz archiwalnych fotografii, które znalazłem w starym albumie mojej babki. Po jej śmierci tymi fotografiami się zaopiekowałem, zeskanowałem najbardziej zniszczone odbitki, na których nie można było już nikogo rozpoznać. Przez fotografie miałem kontakt z historią rodziny. Pamiętam, jak siedziałem nad nimi z babcią i dziadkiem, oni mi tłumaczyli kto jest kto. Kilka zdjęć pochodziło z przełomu XIX i XX wieku.

Czy w takim razie fotografia daje nieśmiertelność?

Na pewno daje nieśmiertelność ludziom, których fotografujemy. Jeśli obrobimy je cyfrowo i jakimś cudem przetrwają, tak jak przetrwały pierwsze fotografie – to ci ludzie będą nieśmiertelni. Natomiast zastanawiam się co fotografia daje fotografującemu.

No właśnie, co daje?

Na przykład zrobię zdjęcie tobie, i to zdjęcie zostanie ze mną i kawałek ciebie ze mną żyje. Powiększone, może wisieć na ścianie i wtedy jesteś obecny. Ono może sobie siedzieć na twardym dysku i też jesteś obecny. Chodzi o to, żeby mieć osobistą relację z tym zdjęciem, wtedy ta osoba jest z Tobą cały czas. Mam osobiste relacje ze zdjęciami. Bo ja te zdjęcia rejestruję w głowie przede wszystkim. Wiszą w mojej głowie na takiej wielkiej wystawie.

Powtarzasz, że aparat to tylko młotek?

Jeżeli mówię o aparacie jako o młotku, sugeruję to, że aparat należy sprowadzić do instrumentu. Nie lubię jak aparat staje się fetyszem, idolem, kościołem, ludzie się modlą do kolejnego fantastycznego aparatu, który ma miliony pikseli. Nie. Aparat jest narzędziem, który ma złapać światło. Obiektyw jest szkłem, które ma to światło odpowiednio skierować na analogową błonę czy też elektroniczną matrycę. To jest instrument. A najlepszy instrument jest prostym instrumentem. Młotek jest bardzo prosty. Skomplikowany młotek nie wbije gwoździa dobrze. Młotek musi być prosty i gwóźdź musi być prosty. Najważniejsze jest to, co się dzieje z ręką, która trzyma młotek.

Twój aparat?

Nie ukrywam, że jest to aparat cyfrowy. Sprowadziłem go najbardziej aksjomatycznej, prostej postaci. Mój aparat ma tylko łapać światło. Obiektyw ma być nastawiony na to, co ja chcę widzieć. Zredukowałem ustawienia do zera. Mój obiektyw jest starym obiektywem, ma co najmniej 30 lat. W żaden elektroniczny sposób nie łączy się z korpusem. Nie ma elektroniki, nie ma żadnych bajerów. Jest pomiar światła i to wszystko. Nie interesuje mnie to, co trzymam w ręce. Interesuje mnie to, co widzę. Interesuje mnie to, jak to będzie wyglądać w momencie wychodzenia z drukarki czy z programu wywołującego w komputerze.

Drukujesz swoje fotografie w domu?

Jestem otoczony fotografią. Fotografie, bez których nie mogę żyć, są powiększone i pięknie oprawione. Wiszą na ścianie. Mam całą szafę wypełnioną wydrukami, ale muszę ci powiedzieć, że od pewnego czasy nie drukuję fotografii. Ponieważ skupiam się na szerszych projektach, które zwykle kończą się publikacją książki.

Jak ważne są tajniki fotografii?

Fotograf musi je poznać. To jest sprawa światła, czasu i tak dalej. Tego, co człowiek nauczy się w mokrej ciemni łatwo przetransformować na taki program jak Lightroom. Dwie przeciwległe figury, które prowadzą do tego samego celu. Ważna jest umiejętność wydruku, tu jestem bardzo wymagającym pacjentem i jest to bardzo ważna wiedza. Później możesz ją wykorzystać w momencie, gdy jesteś akuszerem i uczestniczysz w narodzinach książki.

Pierwsza książka?

To był właśnie Kazimierz w 2011 roku. Czyli w sumie nie aż tak dawno.

Długo się przygotowywałeś do fotografowania żydowskiego Kazimierza w Krakowie?

Takie rzeczy rodzą się spontanicznie i organicznie. Już kilka książek wydałem i żadna z nich nie narodziła się w w ten sposób, że postanowiłem sobie, iż zrobię książkę. Pewnego dnia poczułem, że ja Kazimierz od pewnego czasu robię, nie wiedząc o tym. Tak było z książką o BBC, tak było z książką z fotografiami Geralda Howsona, z Lanckoroną i teraz z nowym Kazimierzem. Oswajam się z tematem, w pewnym momencie czuję, że jestem tak w niego wkręcony, że zaczynają się jakieś konkrety pojawiać. Czuję, że to może stać się większym projektem i automatycznie widzę przed oczami produkt finalny. Jak już pada pierwsza myśl, że mam taki materiał i czuję energię, która mnie prowadzi w tym kierunku, ja już książkę widzę. Ona już jest. Jeśli już sobie ją wyobrazisz, to samo doprowadzenie do ostatecznego produktu jest stosunkowo proste. Jeśli robisz to po raz piąty czy szósty, to szlaki są przetarte. Zarówno jeśli chodzi o sposób pracy, technologię tworzenia czy później, kiedy siedzę nad programem, który nazywa się InDesign, i który jest kapitalnym programem do przestrzennego spojrzenia. Patrzę na moje książki trójwymiarowo. To nie są dwuwymiarowe kartki, które się przewraca. Dla mnie ważne jest to, co jest na stronie szóstej, to co jest na stronie dziesiątej i czternastej, bo te rzeczy mogą ze sobą korelować, mogą ze sobą się łączyć. Ważne, żeby można było książkę oglądać od tyłu.

Pamiętasz pracę nad pierwszą książką?

Pamiętam ten bolesny moment, kiedy układałem ją bardzo skrzętnie i potem każda osoba, która brała ją do ręki, zaczynała oglądać ją od tyłu.

Najpierw sam łamiesz album, potem szlifuje to grafik?

Mój grafik dostaje bardzo precyzyjnie złamaną książkę. Następnie zakasuje rękawy i zaczyna robić z czegoś, co już jest całkiem dobre, coś co powinno być bardzo dobre. Tu chodzi o pewną graficzną wiedzę, pewne zderzaki, których nie należy łamać, konwencje, których trzeba przestrzegać. Robimy to w ten sposób, że się łączymy komputerowo, on sobie siedzi w Polsce, w Bielsku Białej, moim rodzinnym mieście, ja sobie siedzę w Londynie, widzę to co on robi na ekranie, rozmawiam z nim tak jak rozmawiam z Tobą, układamy album wspólnie. Czasem wysyłam mu maila ze szczegółowymi uwagami, on odsyła mi pdf. I tak krok po kroku.

Czemu krok po kroku?

Jak zaczynamy pracować, to pracujemy nad górą mokrej gliny. Po pewnym czasie zaczyna się z tego wyłaniać coś bardziej precyzyjnego. I po miesiącach dochodzimy do końcowego produktu, który powinien być absolutnie perfekcyjny. W tym przypadku, kiedy w albumie są zdjęcia i słowa w języku polskim i angielskim, ten proces był jeszcze wydłużony. Nie mogę polegać na swoich oczach, musze ufać innym ludziom i czasami też zatrudniać innych ludzi, którzy sprawdzą zarówno język polski i angielski. Ważna jest treść, którą napisałem ale i styl, w którym to napisałem jest bardzo ważny. Staram się oscylować między prozą i poezją. Nie wiem, czy mi się to udaje. Momentami jest to liryczne, momentami bardzo oschłe i lakoniczne, ale tak miało to wyglądać. Przetransponowanie tego na angielski jest całkiem trudne. Ale mam nadzieję, że nam się udało.

Pamiętam, jak przed laty byliśmy na premierze pierwszego albumu Kazimierz, przeglądając album pomyślałem, że brakuje mi kilku zdań do zdjęć. I są te zdania w kolejnej wersji „Kazimierza”?

Wtedy jeszcze nie miałem poczucia, że mam cokolwiek do powiedzenia. I że mam prawo cokolwiek powiedzieć. Wówczas byłem stosunkowo świeżym człowiekiem na tym Kazimierzu. Jeszcze nie dałem z siebie nic temu miejscu. Nie zapłaciłem frycowego. Jeszcze nie miałem do tego prawa. Po tych ośmiu latach przebywania, zaangażowania, pracy społecznej w realizacji różnych projektów doszedłem do wniosku, że może mam coś już do powiedzenia.

Słowa w nowej wersji Kazimierza to była bardzo śmiała decyzja. Mam nadzieję, że nie będę jej żałował, że ta książka zostanie odebrana zarówno w wersji wizualnej jak i tekstowej. Mam nadzieję, że tekst będzie katalizatorem dyskusji, rozmowy na temat Kazimierza i wpisze się małą cegiełką do dialogu, który powinien się toczyć na temat pamięci, sposobów pamiętania, naszego obowiązku obywatelskiego, naszego obowiązku narodowego poniekąd i tak dalej. Nie chcę używać dużych słów, ale jest to pewien ślad. Ślad, który jest dla mnie ważny i który chcę za sobą zostawić. Nie będzie już kolejnej książki o Kazimierzu jak wiesz, bo czytałeś elektroniczną wersję. Mówię o tym świadomie i bardzo wyraźnie na samym końcu książki. Mam nadzieję, że się pojawią inni ludzie, którzy wezmą na swój warsztat ten Kazimierz, który pędzi do przodu, zmienia się i przeistacza. I będzie tam czekał na nich.

Waldemar Sulisz


10 grudnia, godz. 18.00, ul. Dajwór 18 – prezentacja albumu „Kazimierz”. Żydowskie Muzeum Galicja i Bogdan Frymorgen serdecznie zapraszają. Album „Kazimierz” jest fotograficzną medytacją na temat relacji człowieka z ważnym miejscem na ziemi. To wizualny esej, osobisty w przekazie i oszczędny w formie. Wzbogacony słowną narracją autora w językach polskim i angielskim: „Niektóre widoczne na zdjęciach miejsca już wyglądają inaczej. Z innymi stanie się to niebawem. Ten album jest jedynie wycinkiem historii. Za kilka lat może przedstawiać świat, którego nie ma. Już raz przecież umarł” – zaznacza Bogdan Frymorgen we wstępie do książki. Autor mieszka w Londynie. Jest brytyjskim korespondentem radia RMF FM.

Dodaj komentarz